Social
media wprowadziły nas w czasy, kiedy każdy pokazuje jak idealne jest
jego życie, nawet jeżeli takie nie jest. Niestety wszyscy cierpimy na
mniejsze bądź większe zaburzenia. Pewnie było tak od zawsze, jednak
ludzkie podejście do psychiki zmieniło się na przestrzeni lat.
Postanowiłam stworzyć serię wpisów, w której poruszę kilka problemów.
Każdego doświadczyłam sama, nie zamierzam wypowiadać się na nieznane mi
tematy. Jeśli nie jesteś zainteresowany - po prostu opuść tego bloga.
Jesteś tu z własnej nieprzymuszonej woli i tak samo możesz zrezygnować z
dalszego czytania.
Nie chcę, żebyście przyjęli tę serię jako formę „żalenia się”, od tego
miałam psychologa. Myślę, że niektórymi doświadczeniami warto się
podzielić, może to oszczędzić problemów i błędów innym osobom. Sama
potrzebowałam trochę czasu na „otworzenie się” przed - bądźmy szczerzy -
nieznajomymi. Ciągle dziwnie się czuję z myślą, że może to przeczytać
KAŻDY, jednak poprzednie wpisy, w których szczerze opisywałam stan
emocjonalny (klasa maturalna, maturka) spotkały się z bardzo pozytywnym
odzewem. Mam nadzieję, że z tą serią będzie podobnie. I tutaj czas na
niespodziankę, ponieważ nie stworzę tych wpisów sama! Oczywiście,
przedstawię tutaj swój punkt widzenia, jednak każdy post przewiduje co
najmniej jednego gościa „specjalnego”, osobę która również miała do
czynienia z danym problemem. Na pierwszy ogień idzie depresja oraz moja
koleżanka Anna Jaroszewska, w internecie znana pod pseudonimem
porcelanovva.
Ania jest cudowną, ciepłą osobą z ogromnym serduszkiem. Od 13 roku życia
zajmuje się fotomodelingiem, a od kilku lat dodatkowo fotografią. To
rudowłosa piękność, od której przepis na piegi ściągnęła nawet Red
Lipstick Monster! Ania nie boi się poruszać tematu depresji na swoich
social mediach, właśnie dlatego zgodziła się ze mną o tym porozmawiać. W
tym wpisie odpowie na kilka moich pytań, które (mam nadzieję) pomogą
Wam lepiej ją zrozumieć. Pozwolicie jednak, że zacznę od swoich
doświadczeń.
Spotkałam się z różnymi opiniami na temat depresji. Moim zdaniem nie da
się z niej całkowicie wyleczyć, jednakże można załagodzić, uśpić,
stłumić - jak tylko chcecie nazwać stan, w którym wraca się do
„normalnego” funkcjonowania.
Podstawowe pytanie, które można sobie zadać to „czy wiemy z czego mogło
się to zrodzić?”. Cofnę się do moich początków funkcjonowania w
społeczeństwie. Jak pewnie zauważyliście - potrzebujemy ludzi.
Niezależnie od nas samych, lubimy dostawać komplementy, mieć świadomość
przynależności do jakiegoś środowiska i być adorowanymi lub po prostu
akceptowanymi. Przy większej próbie asymilacji z rówieśnikami, miałam
wrażenie że wszystkim przeszkadza moje towarzystwo, więc na własne
życzenie odsuwałam się. Z drugiej jednak strony - potrzebowałam
przyjaciół. Na końcu zawsze gdzieś trafiałam.
Nie wiem jak to ująć, jednak mam w sobie pewną manierę, która uaktywnia
się kiedy jestem pośród ludzi. Udaję kogoś innego, bardziej zuchwałego,
nie panuję nad tym. Przez co nowi znajomi często zniechęcają się na
samym początku i rezygnują z pogłębienia naszej relacji.
Mam problem z otworzeniem się przed ludźmi, dopuszczeniem ich do siebie.
Wszystko wzmocniła śmierć taty, która jeszcze bardziej zamknęła mnie na
innych. Dodatkowo od zawsze czułam się gorsza od otoczenia, miałam masę
kompleksów. W pewnym momencie wpakowałam się w nieodpowiednie
towarzystwo. Zapomniałam co jest dla mnie ważne, odrzuciłam swoje stare
ideały i szukałam akceptacji w toksycznym (dla mnie) środowisku.
Problemy w szkole, konflikty w życiu osobistym, miłosne rozterki i
ciągłe nieuporanie się ze śmiercią taty (o czym wtedy jeszcze nie
wiedziałam) doprowadziły do kumulacji całej negatywnej energii. Zrobiłam
sobie krzywdę. Nie był to pierwszy raz, jednak najbardziej zdecydowany i
świadomy. Po tym mama postanowiła wysłać mnie na terapię. Na początku
nie przynosiła efektów. Bardziej skupiałam się na teraźniejszości. Nie
szukałam problemu w sobie. Źle spałam, straciłam ambicje, nie ciekawiła
mnie przyszłość. Coraz gorzej czułam się z samą sobą. Rozważałam
ucieczkę z domu lub całkowite odejście. Nawet napisałam listy do osób
bliskich i tych, które były „powodem”. Nigdy nikomu ich nie pokazałam.
Tej nocy coś we mnie pękło, musiałam podjąć decyzję - albo w końcu wezmę
się w garść albo będę dalej egzystować i patrzeć na cierpienie mamy.
Zauważyłam, że w tym wszystkim nie chodzi tylko o mnie, nie tylko ja
tracę czas ze swojego bytu.
Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy wasza najbliższa osoba z dnia na dzień
ma coraz mniej ambicji do życia. Próbujecie z całych sił pomóc, ale
jesteście bezsilni, ponieważ ten ktoś nie wykazuje najmniejszych chęci
zmiany. Po prostu egzystuje i czeka na koniec. Na początku chcecie
zarazić pozytywną energią, pokazujecie jakie życie jest piękne. Z czasem
jednak tracicie cierpliwość, do akcji wkracza złość, płacz, nieudolne
próby zrozumienia. W końcu dochodzicie do wniosku, że nic więcej nie
możecie zrobić, pomogliście wystarczająco dużo i każde następne staranie
będzie bezsensowne. Jedyne co pozostaje to akceptacja i czekanie na
krok samego zainteresowanego. To właśnie perspektywa bliskiej osoby.
Nie chciałam dłużej trzymać mojej mamy w takim stanie. Po raz pierwszy
poruszyłam na terapii temat taty, cofnęłam się do dnia wypadku,
wypłakała morze łez. Powiedziałam komuś co czuję, wypuściłam skrywane
poczucie winy. Cofnęłam się jeszcze dalej, do przedszkola, kiedy dzieci
wyśmiewały mnie ze względu na tuszę. Wróciłam do chwil, kiedy wszyscy
chłopcy, którzy mi się podobali wybierali moje koleżanki. Przywołałam
pierwszy pocałunek, przez który żyłam w przeświadczeniu, że jestem
dziewczyną łatwą, bez szacunku do siebie, która nie zasługuje na kogoś
dobrego. Wróciłam myślami do głodówek, jedzenia chusteczek i brania
środków przeczyszczających, wszystko ze względu na brak zainteresowania
ze strony płci przeciwnej i wyśmiewanie przez starsze dzieciaki.
Normalne codzienne problemy, jednak to właśnie one, więzione przez lata w
mojej głowie budowały poczucie beznadziejności. Brzmi znajomo?
Wcześniej nawet nie sądziłam, że to może być ich sprawka. Tak było i
już. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielki wpływ miały na mnie
poszczególne sytuacje, na moją samoocenę. Podstawą było dobrze zadane
pytanie i chęć znalezienia odpowiedzi.
Czasami dostaję wiadomości od moich obserwatorów. Szukają pomocy i
zrozumienia. Właśnie dlatego pomyślałam o takiej serii. Może kiedy
przeczytają o podobnych przypadkach spróbują coś z tym zrobić?
Zrozumieją, że nie ma się czego wstydzić i poproszą o pomoc - rodzica,
pedagoga, przyjaciela - zaufaną osobę. Im wcześniej, tym lepiej.
Paradoksem jest to, iż dużo z nas czuje się niepasującym do
społeczeństwa, z czego takich osób jest więcej niż nam się wydaje. Skoro
takich „innych” jest dużo, nie są oni „inni”, ponieważ gdzieś pasują i w
ten sposób okazuje się, że wymyślona „inność” nie istnieje. Są różne
typy osobowości. Każda stanowi jakiś procent społeczeństwa. Poszukujemy
siebie, poszukujemy akceptacji, poszukujemy ludzi, którzy nas pokochają,
obojętnie którą miłością. Ważne, abyśmy dobrze wybrali towarzystwo,
czuli że właśnie tam jest nasze miejsce. Szukajcie do skutku, po co
macie się męczyć?
Ludzie odgrywają dużą rolę w naszym życiu. Człowiek jest zwierzęciem
stadnym. Pojedyncze przypadki potrafią przeżyć w zupełnym odosobnieniu.
Ja miałam to szczęście, że w końcu spotkałam duszyczki, które mogę
nazwać przyjaciółmi. Wiadomo, nie we wszystkim się zgadzamy, ale
akceptujemy różnice. Mam również kochającą rodzinę, która wspiera mnie w
każdych planach i decyzjach. Jestem za nich niesamowicie wdzięczna. Nie
wiem kiedy sama bym do tego doszła. Psycholog bardzo mi pomógł. U mnie
obyło się bez mocniejszej formy leczenia, jednak dostawałam różne prace
domowe. Jedną z nich było pisanie. Miałam pisać, ilekroć coś wywoła we
mnie zbyt intensywne emocje. Chroniło mnie to przed karaniem samej
siebie fizycznie lub psychicznie, jak robiłam to do tej pory.
Tyle z mojej strony, myślę że to co przytoczyłam jest wystarczające. Nie
ma sensu bardziej uchylać mojej psychiki. Przejdźmy teraz do Ani i jej
odpowiedzi na pytania, które zadałam.
1. Czy jesteś w stanie określić przyczynę/przyczyny swojego stanu depresyjnego?
Już na pierwszej wizycie u lekarza dowiedziałam się, że wszystkie moje
dotychczasowe problemy (depresja, lęki, zaburzenia odżywiania) miały
swój początek w stresującym dzieciństwie. "Cierpię" na zaburzenie
osobowości z pogranicza (borderline) i depresja jest u mnie nieodłączną
jego częścią.
2. Jaki wpływ miał Twój problem na najbliższe otoczenie?
Kilka bardzo bliskich osób odwróciło się ode mnie w czasie, kiedy
najbardziej ich potrzebowałam, ale z perspektywy czasu nie mam im tego
za złe - trzeba mieć naprawdę wyjątkowo silną osobowość, żeby udźwignąć
problemy osoby w trakcie epizodu ciężkiej depresji.
3. Czy walczyłaś z tym sama?
Chociaż ciężko mówić o tym, że z tym walczyłam to tak - przez ostatnie
kilkanaście lat nie szukałam pomocy. Odkąd jestem w związku (7 lat) mój
partner jest dla mnie ogromnym wsparciem.
4. Jak próbowałaś sobie z tym poradzić?
Do niedawna żyłam w wyparciu. Mówiłam sobie, że wszystko ze mną w
porządku; że po prostu mi smutno i nie mam siły, ale każdy przecież tak
ma. Dopiero od 3 lat jestem świadoma problemu, a od kilku miesięcy leczę
się u lekarza.
5. Jak się teraz czujesz?
Raz lepiej, raz gorzej. Nie radzę sobie z dużym stresem, czasami
pokonują mnie lęki. Mam jeszcze momenty, kiedy nie mam siły wstać z
łóżka, ale w ogólnym rozrachunku jest już znacznie lepiej niż przed
leczeniem. Odkąd zaczęłam leczenie farmakologiczne, odkryłam, co to
prawdziwa radość i motywacja do działania.
6. Jak myślisz, co w dzisiejszych czasach ma największy wpływ na depresję u ludzi?
Myślę, że głównymi przyczynami są prędkość życia, ciągły stres i presja -
życie w XXIw. jest jak niekończący się wyścig, w którym nie mamy czasu
odpocząć. Jak się tak bez przerwy biegnie, to w końcu przychodzi moment,
w którym ciało nie daje rady i upada z wycieńczenia.
7. Co chciałabyś, aby ludzie nieznający problemu depresji o niej wiedzieli?
Wydaje mi się, że jak nie miało się nigdy depresji, to nie ma szans na
to, żeby zrozumieć jakie to uczucie. To nie jest zwykły smutek, ani
obniżenie nastroju. Depresja jest jak wielki głaz, który ciąży na piersi
- wstanie z łóżka, mówienie, czy inne codzienne czynności stają się
niewyobrażalnym wysiłkiem. Co gorsze, w głowie cały czas ma się ogromne
poczucie winy, samoocena spada do zera i myśli się tylko o tym jak
wielkim ciężarem jest się dla swoich bliskich. A przynajmniej ja tak to
odczuwałam (i czasami jeszcze nadal odczuwam).
To by było na tyle. Bardzo dziękuję Ani za współpracę i Wam, że dobrnęliście do końca. Jeśli macie jakieś pytania - możecie śmiało pisać, najlepiej w wiadomościach prywatnych.